poniedziałek, 22 października 2012

Radleyowie


Staram się nie oceniać ludzi po wyglądzie. Nie jest dla mnie istotne czy ktoś jest gruby czy chudy, czy ma włosy rude czy brązowe. Jeśli ktoś wypowiada słowa, które przed chwilą napisałam, wiem, że nie całkiem trzyma się prawdy. Wiem, bo sama ją nieco naginam. Nie ma możliwości wyzbycia się wyrabiania sobie (nawet wstępnej) opinii na tzw. pierwszy rzut oka. Patrzę na ludzi, bo lubię ludzi. Szczególnie tych ciekawych. Z piegami, pieprzykiem na środku czoła, małymi oczami, dużymi uszami. Nie są idealni i dlatego są dla mnie intrygujący. Podobnie jest z książkami. Patrzę na okładkę. Oczywiście nie tylko. Ale po to są okładki – żeby do książki przekonać (są też takie, które odstraszają, ale to chyba zabieg niezamierzony). Okładki mają mówić – „Kup mnie, za mną kryje się zawartość”. Jaka? Oczywiście tak piękna, jak sama okładka. W niektórych przypadkach okładka ma krzyczeć: „Autor autor autor!”, w jeszcze innych „Tytuł tytuł tytuł!, a znalazłby się też takie, które mogłyby tylko lekko podnosić głos: „Kolejna z serii, kolejna z serii!”. Ja kupiłam taką, która krzyczała: Jestem piękna i to co za mną też jest piękne”. To tak, jak z farbowanymi blondynkami – niby wszystkie piękne, ale wszystkie tak samo… Ups, chyba właśnie pokazałam jak to „nie oceniam po wyglądzie”. 

Ostatnio przeczytałam… 
… „Radleyów” Matta Haiga. 
Zacznę od tego, co w tej książce jest dobre. Mianowicie. Okładka. Świetny kolczyk. A teraz przejdę do konkretów.

Bohaterami książki są członkowie rodziny Radleyów (mało zaskakujące): małżeństwo Helen i Peter oraz dzieciaki Clara i Rowan. Pewnie ta ostatnia dwójka ugryzłaby mnie za te „dzieciaki”. Bowiem cała rodzinka Radleyów to przedstawiciele rasy wampirów. Nie są jednak piękni, silni, nie wzbudzają zazdrości i zachwytu wśród swoich sąsiadów. Wręcz przeciwnie. Każde z nich cierpi na chroniczne bóle głowy, dodatkowo Clara i Rowan mają dziwne choroby, które czynią z nich wyrzutków i outsiderów. Clara ma jedną przyjaciółkę, Rowan nie ma nikogo. Ich rodzice nie mają nawet siebie nawzajem, bo za bardzo się od siebie oddalili. Jakby tak spojrzeć na nich z boku (z perspektywy nie czytelnika, a ich sąsiada na przykład) to wszyscy wyglądają jakby przechodzili przez nigdy niekończący się odwyk. Faktycznie tak jest – bo Radleyowie nie piją krwi, a ich dzieci nawet nie wiedzą, że krew pić powinny. Chodzą więc smutni, rozgoryczeni, rozdrażnieni. No cóż, dobro innych ponad nasze własne. Kłopoty rodzinne, kłopoty z trądzikiem, kłopoty z abstynencją, kłopoty z akceptacją samych siebie. Zwyczajna rodzina? Okazuje się, że lekiem na całe zło jest zaprzestanie udawania bycia kimś innym i powrót do tego, co każdemu wampirowi jest do życia niezbędne – krwi. Clara broniąc się przed nastolatkiem, który nie panuje nad swoimi hormonami, rozszarpuje go kawałki. W sumie mu się należało. Jej też. Zniknęły bóle głowy, dziwne choroby skóry, depresja i światłowstręt. Narodziła się dziewczyna na nowo. A wraz z nią narodziły się nowe (a może stare, ale zakopane) problemy. Na okoliczność morderstwa z pomocą przybywa wujek wampirycznego rodzeństwa, a brat Petera, Will. Wampir z piekła rodem.

Niby klasyczna fabuła – mamy pryszczate nastolatki, rozpadające się małżeństwo, z którego wyparowała namiętność, seksowne otoczenie w postaci sąsiadki oraz niebezpieczne, a przez to jeszcze bardziej seksowne otoczenie w postaci brata głowy rodziny. Tylko, że za tą otoczką normalności w czasach kryzysów (piszę w liczbie mnogiej, bo kryzys każdego członka rodziny jest osobnym bytem), stoi jeszcze element sci-fi. Wampiryzm. I tu dochodzi latanie, zabijanie, wbijanie zębów w szyje, gryzienie, krew. Powiem szczerze, że to prawdziwa wampirza patologia. Autor w bestialski sposób chce zdjąć wampiry z  piedestału. Niby nic nowego, ale Radleyowie są rodziną, mają dzieci, żyją jak abstynenci i co najgorsze krzywdzą siebie, żeby nie skrzywdzić innych.

Wbrew opinii, którą można znaleźć z tyłu książki („Rozkosznie ekscentryczna komedia”), ja się wcale nie śmiałam. Nie zaśmiałam się ani razu, bo autor przedstawia tragedię rodzinną. A właściwie rodzinną tragiczną farsę. Jeśli Haigowi chodziło o pokazanie tego, że wampiry mają też ludzką twarz (i nie chodzi o dobrą ludzką twarz), to mu się to udało. Też nieszczęśliwie kochają, są zdradzane, oszukiwane przez całe swoje życie przez najbliższych. Tylko swoje problemy rozwiązują w bardziej bolesny sposób. 

Ta książka sprawiła, że wiem, czego nie chcę. Wampirów na odwyku. Bo wtedy są słabsze niż ludzie. A przecież zupełnie nie o to w nich chodzi. Brawo za pokazanie innego wyobrażenia o wampirów. Tylko, że ja go nie akceptuję. Przede wszystkim dlatego, że to się w ogóle nie udało. Niektóre fragmenty musiałam czytać po dwa razy, bo nie wierzyłam w raz przeczytaną bzdurę. Współczuję wszystkich tragedii, które spotkały bohaterów książki. Sobie również współczuje tego, że ją przeczytałam. Ale ja doprowadzam wszystkie, nawet te najtrudniejsze sprawy, do końca. Więc bezwstydnie na pocieszenie (samej siebie) tę tragedię zaliczam do moich sukcesów.

Tytuł: Radleyowie
Autor: Matt Haig
Data wydania: 2011
Stron: 351



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz