niedziela, 8 września 2013

Intryga małżeńska



Małżeństwo to poważna sprawa. Wymaga pewności. Pewności, że osoba, której przysięga się miłość i wierność i inne rzeczy i to jeszcze na wieki, nie zrobi nic, co spowodowałoby złamanie przysięgi. Z jednej i z drugiej strony. Bo jak kochać kogoś, kto gnębi, krytykuje, jest nieodpowiedzialny i całą winę zrzuca na panią w sklepie, chłopaka przechodzącego przez przejście dla pieszych czy, wreszcie, na partnera. Może po prostu nie kochać i nie przysięgać? Zostać szczęśliwym singlem. To teraz takie modne. Albo pokochać niespodziewanie. I prawdziwie. To mniej modne. Pewnie dlatego, że bardzo rzadko spotykane. 

Ostatnio przeczytałam…


… „Intrygę małżeńską” Jeffreya Eugenidesa.
Jakiś czas temu miałam w pracy dyskusję na temat braków w edukacji humanistycznej. Narzekał na nie (te swoje braki) o dziwo, kolega programista. Umysł ścisły, więc mogłoby się wydawać nieprzykładający wagi do tego, co stoi na książkowych półkach, jeśli nie jest to nowy podręcznik o języku programistycznym. Tymczasem on narzekał na to, że czyta jakąś książkę, a z kolei w tej książce bohaterowie też czytają książki, ale on nie zna autorów tych książek czytanych w tej jego książce i w efekcie nie wie, o czym bohaterowie tej jego książki rozmawiają. Z jego punktu widzenia, ma więc braki w edukacji humanistycznej. Jest to oczywiście wina programu nauczania w szkołach, bo za dużo w nim Mickiewicza, Sienkiewicza, Słowackiego, a za mało, no właśnie, kogo? Jeszcze zanim przejdę do rzeczy, dodam, że dnia następnego, paradoksalnie ten sam kolega powiedział, że Harry Potter powinien być omawiany w szkołach. Powód? Bo dzieci go czytają.
Skąd te moje wspominki o rozmowach "pracowych"? A no chociażby stąd, że "Intryga małżeńska" najeżona jest nazwiskami pisarzy, filozofów, myślicieli, ideowców, twórców literatury. Rzecz się dzieje w latach 80 – tych, kiedy wszyscy wyżej wymienieni, mieli wpływ na sposób myślenia ludzi wkraczających w dorosłość. W amerykańską dorosłość jeszcze dodam. Bohaterowie „Intrygi małżeńskiej” to Mitchell, Madelaine i Leonard. Mitchell poszukuje Boga i podróżuje po Europie, kocha Madelaine i jest cierpliwy (tak, to bardzo istotna cecha Mitchella, dlatego o niej wspominam). Madelaine uwielbia czytać, chodzi na modne w niektórych kręgach zajęcia, kocha Leonarda i jest zagubiona (robię kopiuj/wklej z Mitchella, tylko zmieniam imię: tak, to bardzo istotna cecha Madelaine, dlatego o niej wspominam). Leonard studiuje biologię, jest przystojny, inteligentny i cierpi na chorobę maniakalno – depresyjną. Zabrakło konsekwencji, a co za tym idzie najważniejszej cechy Leonarda. Hm, jest nieszczęśliwy. Tak, zdecydowanie z całej trójki, to on jest najbardziej nieszczęśliwy. Cała trójka ma ideały, poszukuje siebie, eksperymentuje, podróżuje. I co najważniejsze: nie wie, co ze sobą zrobić.
Przyznam, że ciężko jest mi odbierać tę książkę z właściwego punktu widzenia. Mam wrażenie, że coraz więcej osób ma z góry ustalone swoje życie: studia, praca, rodzina, dzieci, wakacje all inclusive, kredyt, zmiana pracy, awans, kryzys w małżeństwie, terapia, wakacje, szukanie szkoły dla dzieci, itp., itd. Nie ma miejsca, czasu, ba! czasami nie ma nawet prawa na podróże Mitchella, zagubienie Madelaine, szaleństwo Leonarda. Trzeba wpaść w trybiki maszyny, jeśli nie, można się już nigdy do niej nie dostać. Są oczywiście szczęśliwcy, którym się udaje właśnie tak, albo w ogóle wypadają z niej w trakcie i wyruszają do mitchellowskich Indii (zresztą taki rozwój wydarzeń może być postrzegany jako przejaw egoizmu).
Nie chodzi o to, że nie rozumiem postaw czy decyzji trójki bohaterów (chociaż może po części tak jest), bardziej chodzi o to, że we współczesnym świecie, czyli 30 lat później wygląda to nieco inaczej. Brutalizm współczesnego świata nie pozwala dorastać w normalnym trybie gimnazjalistom i licealistom, a co dopiero studentom. Trochę zazdroszczę Madelaine, że studiuje coś, co jej sprawia przyjemność, a niekoniecznie jest gwarancją otrzymania dobrej pracy. Zazdroszczę też Mitchellowi, ponieważ uciekł. Zazdroszczę Leonardowi odwagi, ponieważ potrafił uwolnić się od życia, w którym tkwił.
Tym, co mnie w tej książce najbardziej zachwyca, nie jest jej fabuła, historie bohaterów, a konstrukcja. Czas rzeczywisty przeplatany jest opowieściami sprzed kilku lat, kilkunastu miesięcy, sprzed kilku dni. Opowieściami przedstawianymi z punktu widzenia Mitchella, a później Madelaine, a później Leonarda.
Chylę głowę również przed tym, jak Eugenides przedstawił problem choroby psychicznej, która, jeśli się nad tym dłużej zastanowić, jest przyczyną większości wydarzeń w książce.
Ciekawa jestem, co się stało z Mitchellem, Leonardem i Madelaine. Jak ich zachowania, pragnienia, myśli i wyobrażenia z czasów studenckich mają się do rzeczywistości, w której żyją. Nie wiem, czy nie miałabym małej satysfakcji wiedząc, że zderzyli się (nawet lekko) ze ścianą rzeczywistości. Okrutne? Być może. A może współczesny świat wychodzi z założenia, że „im wcześniej, tym lepiej”. A wymagania rynkowe, wyścig szczurów, maszynka do robienia pieniędzy to wszystko jedno wielkie przedstawienie? Teatr życia. Taki współczesny horror na teatralnej scenie. To, jak wygląda wchodzenie w dorosłość to przecież sprawka ludzi z pokolenia Madelaine, Leonarda i Mitchella. Chodzi im więc o troskę czy okrucieństwo?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz